W
przerwie między lekcjami wrzuciłem kanał filmowy w tv.
A
tam odcinek „Daleko od szosy”. Akurat scena zbierania czereśni,
gdzie Leszek pracuje u plantatora tychże. Gra go Gustaw Lutkiewicz.
No
i niestety/stety podśpiewuje sobie 'daj mi nogę”.
I
tak od popołudnia w głowie mi leci i ciągle nucę „daj mi nogę,
daj mi nogę, ja ci nogi, ja ci nogi dać nie mogę, bo bez nogi żyć
nie mogę...'
Od
razu przypomniała mi się inna melodia, która śpiewali znajomi w
dawnej pracy. Ta też teraz lata po ustach. Do muzyki „Tupot
białych mew”
'żaba
dupy da
będą
kijanki
w
środowisku żab
nie
ma skrobanki'
A
to mi z kolei przypomniało kolegę z podstawówki, a własciwie nas
wszystkich. Szkoła podstawowa została wybudowana razem z
przedszkolem, co było za Gierka dosyć częstym zjawiskiem. I kiedy
się to zaludniało wszystko, kilka lat minęło jak ruszyły
pierwsze klasy – my z pierwszej podstawowej, odkryliśmy dziurę w
ogrodzeniu oddzielającym ogródek przedszkola od boiska szkoły (
całość była ogrodzona, ale te dwie placówki 'lekko' od siebie
odgrodzono również).
I
właśnie nasz kolega, który przez pierwszą, drugą i trzecią
klasę wyglądem a zwłaszcza wzrostem się nie zmieniał – był
przez nas ( 7-8 osób) wysyłany najpierw na szpiegowanie a później
na podkradanie jedzenia i owoców. Brzmi to dziwnie może, ale dzieci
z przedszkola też miały kanapki, jabłka, gruszki, pomidory, ogórki
– i my robiliśmy po prostu proste 'przechwyty'.
Przemycaliśmy
kumpla ( 7, 8, 9-letniego) przez ogrodzenie i on tam na terenie
przedszkola wyłudzał od dzieci kanapki pozawijane w papier śniadaniowy, mówiąc że jest głodny a one dadzą sobie jakoś
radę. Bo my byliśmy ciągle głodni. Udawało mu się to dlatego,
że ściągaliśmy mu mundurek z tarczą szkoły, oraz to, że właśnie
wyglądem i wzrostem wyglądał jak przedszkolak. Do 9 roku życia.
Panie
przedszkolanki nigdy nie zorientowały się, że coś jest nie tak,
że ktoś inny lata. A przez ten okres, kumpel poznał dzieci i one w
sumie myślały, że jest jednym z nich.
Jak
sobie pomyślę teraz o niektórych naszych pomysłach ze szkoły
podstawowej, to normalnie pachnie absurdem na odległość. A nawet
więcej. To jak typowa opowieść o tych krowach i mleku co dają i
co się dzieje z tobą w różnych ustrojach –
To
my z tego okresu, to jak kurde te dwie żyrafy:))
Wpadliśmy
na pomysł jedzenia kurczaków na lekcjach polskiego. Zabieraliśmy
na lekcje ze stołówki i w ukryciu się zajadaliśmy.
Rozpoczęlismy
na wielką skalę modę na zajadanie się oranżadą w proszku. Po
kilku dniach cała szkoła chodziła z torebkami w ręku.
W
czasach serialu 'Kosmos 1999” nosiliśmy ( kilku z nas tylko to
miało na całą szkołę) za paskiem spodni nowsze kalkulatory,
które udawały pistolety laserowe i strzelaliśmy na niby do
wszystkich z ukrycia.
Opracowaliśmy
wielki plan napadu na skład/drukarnię/sklep na największej ulicy w
dzielnicy i jako 11-latkowie przeprowadzilismy zuchwałą kradzież
termitarzyków. Dwóch z nas weszło, reszta obstawiała. A to się
walało po terenie. Termitarzyki były z poprzedniego roku, ale i tak
wyciagnęli zdaje się 3 paczki. Później po dobrej cenie
opchnęliśmy wszystko w szkole.
Robiliśmy
akcje ucieczki przez dach z klasy; wejścia od tyłu do stołówki;
zamienialiśmy kupony obiadowe innym.
Kupowaliśmy
w pobliskim samie cały zapas pieczywa. A że wtedy było dobre,
pachnące, rumieniące się, obiadaliśmy się szybko a skórki
pozostałe kończylismy już na lekcjach. Znienawidzili nas za to w
sklepie, bo brakowało dla klientów.
Jeden
z nas nasrał kiedyś 'niedobremu sąsiadowi' pod wycieraczkę.
Wjeżdżaliśmy
do bloków na 10 piętro i zbiegając na parter ( a wszystko w
trakcie dłuższej, 15 minutowej przerwy w lekcjach o 13) dzwoniliśmy
do drzwi i chodu piętro niżej. Kiedyś jakaś pani złapała
jednego, bo za słabo biegał.
Jak
zaczęliśmy trenować piłkę nożną w klubie, to mogliśmy spotkać
motorowodniaka Marszałka i kolarza Szurkowskiego. To był nasz klub!
Pierwszy
trening mieliśmy nietypowo. Jakie to było przeżycie. Dostaliśmy
pozwolenie i wkroczyliśmy na... stadion 10-lecia !!! Jakie widoki,
co za urok, co za chwila.
Po
treningu często wracaliśmy koleją na Dworzec Wschodni. Bez
biletów, uciekaliśmy z tyłu składu na początek, przed
konduktorami. Jak sobie teraz o tym pomyślę – żeby nas nie
złapali na dworcu, wyskakiwaliśmy na tych słynnych nasypach na
Wschodnim, tuż przed peronami. Boże! Ja miałem wtedy 14 lat...
Powiem
tak. Nikt z nas nie wyszedł na jakiegoś kryminalistę, bandytę.
Wszyscy mają się dobrze. Spotykamy się przelotnie, czasami dłużej
pogadamy.
Ale
ciagle jest w nas to coś. To coś ze wspomnień, ten śmiech
olbrzymi, te wygłupy.
Wiem,
widzę, dostrzegam. Cięgle jest w nas pokusa by komuś zrobić jakiś
kawał, jakiegoś psikusa, z przekorą olbrzymią, na granicy smaku.
Coś
surrealistycznego – właśnie nauczyć żyrafy gry na harmonijce.
I
to jajcarstwo chyba pozostanie na zawsze :)
Przypomniała mi się śpiewka jaką ułożyliśmy o koledze naszym, bo nas czymś wkurzył. Chodziliśmy i śpiewaliśmy długo ( nazwisko zmienione, imię nie - Wojciech Minolowicz):
Minolowiczowi zajeżdża spod jajek
A Wojtusia mama robi z tego weki.
P.S. Kminku, no piszę. Mówisz i masz:) Ale wiesz... walka na czołgi idzie ostro:)